Wyjęte z książki

Czas wypoczynku

To naturalne, że człowiek zapracowany, zwłaszcza w zawodzie nauczycielskim, powinien znaleźć chwilę czasu na wytchnienie, odprężenie i zwyczajny odpoczynek. Taki czas znaleźliśmy z żoną, w piątym roku wspólnego pożycia, i razem z dwójką małych chłopców, pojechaliśmy w okresie PRL, na wczasy.

Związek Nauczycielstwa Polskiego (ZNP), do którego należeliśmy, jako członkowie, dał nam w latach 60. XX w. skierowanie z FWP – Funduszu Wczasów Pracowniczych. Skierowanie określało na piśmie, Dom FWP Radków Wambierzyce, na Dolnym Śląsku.

Należało przejechać prawie przez całą Polskę – od wschodu do niemal granicy z Niemcami, na zachodzie, żeby tam trafić. Wyruszyliśmy nocnym pociągiem z Ornety (Warmia) do Olsztyna, następnie pospiesznym do Wrocławia.

Drugiego dnia rano dojechaliśmy tam, a stamtąd autobusem, do Radkowa. Potem już tylko podreptać nogami, około kilometra do Domu Wczasowego, który stał w miejscu zacisznym, starego parku. To tu mieliśmy mieszkać.

Kierownik przydzielił nam wygodny pokój z oknami na zieleń parku, od strony wschodniej. Odtąd mieliśmy zawsze w oczach wschody słońca, które swoimi miłymi blaskami rano budziło, a ptaków śpiew umilał każdy poranek.

Choć nie była to wiosna, lecz koniec lipca, ale ptaków tam nie brakowało. Nie brakowało też  spokoju czy świeżego powietrza, bo park leżał w przyjemnym zaciszu, z dala od wszelkich zabudowań i ruchu kołowego.

Posiłki na miejscu, całkiem smaczne, tylko z ogólną informacją mieliśmy beznadziejnie. Internetu wtedy nie było - map, radia, telewizji - także, nawet, o telefonach trudno było marzyć. O współczesnych komórkowych nikt nam nie mówił, bo do dzisiejszych, nowoczesnym czasów mieliśmy jeszcze daleko. Jednak, mimo to, dało się żyć.

Radość i śmiech z byle, czego, były na porządku dziennym. I to nam wystarczyło, żeby dzień płynął mile, żwawo, ciekawie, czyli jak należy. Byliśmy pewnego dnia na pobliskim dużym, sztucznym basenie, w którym pluskała się naraz zgraja wesołych około 150-200 osób. Moją uwagę zwróciła młoda kobieta, o ciekawej poważnej posturze i wadze, około 130-150 kg.

Nazwałem ją natychmiast umownie, gumowym pontonem lub zwyczajnie - ponton. Jak wskakiwała z brzegu basenu do wody to oczywiście, za każdym razem, był wieki plusk i ogromny – prysk wody. 

Nie chodzi wcale o tej pani urodę. Wiadomo - ponton - z widocznym dużym obciążeniem, musi robić silny prysk wody. No i wesoła rozrywka leciała, co chwila, jak trzeba.

A więc - skok, plus, prysk, ponton. I śmiech. Moja Alinka starała się siłą trzymać powagę, ale co jakiś czas - mimo wszystko - parskała śmiechem. I oto chodzi. Bez radia, telewizora, komórki mieliśmy darmową rozrywkę. Były nią słowa: - skok, plus, prysk, ponton. Uha, ha, ha, ha!

Każdego dnia po obiedzie szliśmy do Radkowa na dworzec PKS, skąd wyruszaliśmy na wycieczki krajoznawcze i do pobliskich Wambierzyc, w Góry Stołowe i do Polanicy.

Z małymi dziećmi nie mieliśmy żadnych kłopotów. Dwaj chłopcy – lat cztery i trzy - byli bardzo posłuszni, cierpliwi, nie wymagali od nas nadzwyczajnych starań o spełnienie ich zachcianek. Chętnie też brali udział w kolejnych, bliskich i dalszych wycieczkach.

Odwiedziliśmy, zatem, m.in. Góry Stołowe i w Góry Sowie oraz zamek z XVI wieku w Ratnie Dolnym, pojechaliśmy do Polanicy Zdrój (malowniczo położonej wśród zielonej przyrody w Kotlinie Kłodzkiej), zwiedziliśmy trzy zamki średniowieczne i kościoły z XV i XVI wieku. Podziwialiśmy ratusz w Ratnie.

Najwięcej atrakcji było w pobliskiej wiosce Wambierzyce. To wieś położona blisko granicy z Czechami.

Przed laty była w granicach tego państwa, ale władze w czasach średniowiecza, powierzyły wioskę i jej zabytki sakralne, jakie się w niej znajdują, bogatej rodzinie niemieckiej.

Ciotka (siostra mojej mamy) zapraszała nas, jak będziemy w tych okolicach, aby odwiedzić ich koniecznie. Z wczasów udaliśmy się całą czwórką, do ciotki na wieś, pod Świdnicą.

Ponieważ nie mieliśmy wtedy rozpoznania połączeń kolejowych i autobusowych w tamtym rejonie, a telefony jeszcze nie działały, udałem się na dworzec kolejowy, aby poprosić o połączenie PKP do Świdnicy.

Kolejarz wyjaśnił, że trzeba najpierw jechać koleją do Wrocławia, a stamtąd do Świdnicy. I tak zrobiliśmy. Kolejarz zmylił mnie i to sromotnie. 

Zamiast jechać koleją należało wyruszyć z Ratna autobusem do Świdnicy to zaledwie 58 km. A koleją: przypomnę – najpierw do Wrocławia 110 km, następnie do Świdnicy 56 km. 

Wyruszyliśmy PKP rano do Wrocławia. Podróż trwała cały dzień (to ok. 170 km). Dotarliśmy na wieś pod koniec dnia.

Dzień lipcowy był ciepły, słoneczny, od pociągu szliśmy pieszo około cztery kilometry. Dzieci wyćwiczone w bieganiu, szły asfaltem – czasem podbiegając, bez problemu.

Jesteśmy na miejscu. Usiedliśmy w pokoju ciotki Frani przy oknie. Chłopcy w tym czasie biegali w niewielkim sadzie przy oknach. Mieliśmy ich cały czas pod obserwacją. W pewnej chwili młodszy upadł.

I nie wstaje - wybiegliśmy do niego, podnosimy, ale on nie ma siły stać. Widać, że zaczyna się dusić. Mama Alinka chwyciła go na ręce i pyta, którędy do pogotowia.

Ciotka wyjaśnia, że trzeba udać się do Świdnicy, więc biegniemy. Co chwila zmieniamy się w niesieniu synka. Stan jego zdrowia z każdą chwilą pogarsza się, ma już siną twarz. To z powodu niedotlenienia.

Alinka nie wytrzymuje napięcia nerwowego – płacze i rozpacza. Co chwila pyta, jak daleko do pogotowia? Na przedmieściu, pytamy przypadkowo napotkanych ludzi, gdzie jest pogotowie?

Jeszcze kawałek trzeba biec tędy ulicami i tam trafiamy. Tak. To jest pogotowie w Świdnicy. Na dyżurze lekarka, dobrze po 50-tce. Rozpoznaje pobieżnie problem z dzieckiem, bierze go w swoje ręce, staje przed zlewem, odwraca do góry nogami i nagle, jakimś cudem wypadł mu z buzi, różowy płatek kwiatka.

Chłopczyk zaczyna płakać, znaczy zaczął łapać powietrze, i normalnie oddychać. Będzie dobrze. Lekarka mówi nam, co było przyczyną zdarzenia i dramatu. Dziecko w sadzie próbowało w zabawie jeść płatki kwiatów.

Pośpieszne i radosne zachowanie dzieci spowodowało, wciągnięcie z powietrzem, płatka kwiatu do przełyku i tam płatek utknął – przykleił się do brzegów przełyku. Zatkał tym samym normalny dopływ powietrza do płuc.

Odwrócenie dziecka do góry nogami, wywołało odruch wymiotny i płatek wyleciał z buzi. Na szczęście. Nic więcej nie należało robić. 

Dzieciak odżył, jego mama i tata, też. Problem znikł w mig, pani doktor, miła i słodka jak miód, uczyniła nam cud.

Nie idziemy na wieś, zostajemy na noc w Świdnicy, u córki ciotki Frani - Cześki, po mężu Łukaszewskiej. Wprawdzie Cześka z mężem Heńkiem i dwójką dzieci, mieli ciasne mieszkanie, jednak chętnie nas przyjęli. 

Zostaliśmy u nich kilka dni, było jedzenie i picie, w pobliżu pogotowie, no i nocleg do wytrzymania.

Z dziećmi chodziliśmy w dzień na spacery – miasto leży wśród licznych parków i zielonych drzew – wtedy nie było jeszcze tak, jak teraz - zgiełku samochodów, więc mogliśmy sobie swobodnie miejscami posiedzieć na ławkach. Ptaki śpiewały, pszczoły brzęczały, słonko świeciło. Było wesoło, radośnie i miło.

Stanisław Cybruch
ciotka, dziecko, FWP, kwiat, lekarz, mama, Orneta, PKP, płatek, pogotowie, Świdnica, wczasy, ZNP, 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

"Milionerka z PiS musi szukać nowej pracy"

"Kontrowersyjne nagranie z policjantem"

"Morawiecki kłamał?"