BYWAJĄ TACY…
Motto:
Porządny ojciec,
Porządna matka
A on – czort wie, co –
Zagadka!...
(Marian Załucki)
Kiedy był jeszcze smykiem
I po dachach skakał,
Koledzy podziwiali go za odwagę.
Nawet, gdy upadł – nie płakał…
Patrz – taki mały – mówili
Jeden do drugiego,
A, co potrafi!
A, jaki zwinny, sprytny, silny!?
Wszędzie się wgryzie,
Wszędzie się wdrapie,
Jak pchła na kanapie.
Och! Coś takiego?
Był taki zwinny – mówili - jak żmija,
Szybki jak pocisk
Lub kamień z procy -
Tak prędko latał.
A za nim wolno, wolniutko się toczył,
Ktoś bardzo podobny do brata.
Zwykle bywało –
Na podwórku wrzawa,
Dziatwa szaleje, dokazuje,
Gra w berka i piłkę kopie
A tam z boku, jakieś małe chłopię,
Skacze po ławkach i płotach, goniąc kota…
Naprawdę - prędko latał!
Za nim nigdy nie mógł zdążyć,
Ktoś bardzo podobny do brata.
Nic dziwnego, Drogi Kolego,
Że mama z nim miała kłopoty.
A miała ich – o, rany!…
Tak się przywiązał potem
Do swojej mamy,
Że do tej pory jest przywiązany.
Pamiętam - letni dzień,
Słońce jak na równiku praży
A on na trzepaku.
Pytam: chłopaku,
Cały dzień będziesz się tu wędził?
Zeskoczył, ruszył, popędził;
Tak się rozpędził,
Jakby miał wiatrak z tyłu
Albo, gdyby tyłek sparzył
(Był wtedy już duży!).
Kilka razy okrążył bloku bryłę,
Podwórko, śmietnik, kałużę
(Tak mi opowiadał),
Aż wpadł na plażę.
Więcej już nie wpadał.
Och! Co się działo wtedy?!..
Koniec świata!
Nie chciał wspominać nawet po latach
Tamtych wrażeń,
Ani gdzie zgubił brata.
Choć byli równi z bratem –
Jeden knypel, drugi pikolak,
Jeden się wstydził dziewczyn,
Drugi zerkał za nimi – już od przedszkola.
Ten wpadł w oko jakieś Joli,
Bo był szybki jak wiatr od morza,
Tamten – nie, bo z tyłu się gramolił.
Potem wpadła mu w oko,
Drobna, skromna, mała -
Marysia hoża.
Pierwszemu zaś, po latach -
Jola się przypomniała.
Jeden miał pomysły, drugi je wdrażał.
Kiedyś razem wpadli
Na pomysł iście kosmiczny:
Warto ukraść księżyc, i ukradli.
Jednemu do głowy coś wpadało,
Drugiemu – nie.
Pewnie wolał być w cieniu.
Nie szkodzi, nie ma sprawy.
Drugi był po prostu niemrawy.
I wolny w myśleniu.
Wolny, więc myślał pomału,
I tak to mu już zostało.
Ale jak krzynę pomyślał, podumał
I jak głośno coś wypalił!...
To - nie słychać…, żeby ktoś się żalił.
Nawet za czyjąś radą…
I nawet wtedy, gdy głośno burknął:
„Spieprzaj dziadu!”
Potem życie leciało im jak w niebie.
Każdy z nich był kimś
Ważnym dla siebie.
Lecz obaj się wielbili
Bardzo mocno i czule.
Kilka razy dzwonili.
Pytali jak spali, czy już wstali…
Nagle razu jednego,
Przyśnił im się ten sam sen,
Wcale nie z jakimś frazesem:
Jeden chciał być premierem i królem –
I został. Prezesem.
Drugi też nie był święty.
Na wypadek wszelki
Chciał być wielki,
Więc został! Prezydentem.
Teraz jeden w PiS króluje,
Drugi w mediach bryluje
(Ale źle się czuje).
Biją się, co dzień z myślami:
Ja Pisojar i niby-demokrata,
Ty errata i aspirata –
Jakby wspólnymi siłami,
Zdobyć drugą prezydenturę dla brata?
Aż tu niecny ktoś znienacka,
Z partyjnych wrogów,
Dodał mu groźnych cech,
Czarciego ogona i rogów.
Ośmielił się ów określić, że Jar
To polityczna metafraza i odraza,
W domyśle - zakała, trucizna i zaraza.
Nie ma na tym świecie
Dobrych, szczerych charakterów.
Czy chcecie, czy nie chcecie -
Bywają warci mniej niż zero.
17 marca 2010 Stanisław Cybruch
Komentarze
Prześlij komentarz